Jaworowski Jan

Jan Jaworowski, podharcmistrz, porucznik ps. „Maryśka” – dowódca plutonu „Alek” z kompanii „Rudy” harcerskiego batalionu „Zośka” urodził się 16 maja 1920 roku w Łomży. Był uczniem Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki w Łomży i harcerzem w działającej przy tym gimnazjum I Łomżyńskiej Drużynie Harcerskiej. W 1938 roku zdał maturę i aby przed rozpoczęciem studiów mieć „uregulowany stosunek do służby wojskowej’’, jesienią 1938 roku zameldował się w Mazowieckiej Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii w Zambrowie, skąd w 1939 roku jako podchorąży został skierowany do 33 Pułku Piechoty w Łomży, z którym przeszedł jego szlak bojowy, unikając niewoli. Po zakończonej kampanii przedostał się do Warszawy, gdzie podczas okupacji niemieckiej działał w polskim podziemiu zbrojnym i studiował medycynę na tajnych kompletach.
Jak wspomina Zenon Skrzek, przyjęło się w pewnym okresie w klasie, że chłopcy wołali do siebie nie imionami własnymi, a imionami swoich sympatii. On miał sympatię Basię, a więc wołano na niego „Baśka”. Janek miał Marysię, został więc „Maryśką”. To łomżyńskie, szkolne przezwisko obrał sobie jako pseudonim w Szarych Szeregach.
Od pierwszego dnia Powstania, „Maryśka” był – jak wszyscy żołnierze „Zośki’ – na pierwszej linii. Zdobywał Gęsiówkę, Pawiak i magazyny na Stawkach. Bronił cmentarzy na Woli i Starym Mieście. Za czyny bojowe został odznaczony orderem Virtuti Militari V klasy oraz Krzyżem Walecznych. Był duszą plutonu. W najcięższych chwilach zawsze uśmiechnięty, rozbawiał wszystkich swoimi, słynnymi w całej kompanii, dowcipami. Najlepiej oddaje to wspomnienie „Boruty”: „(…) Idziemy na wypad. „Maryśka” idzie przodem sypiąc jak zwykle dowcipami. Wszyscy się śmieją. Kilku chłopców wyznaczonych do zadania w rejonie zachodniego muru cmentarza, uśmiechnięty „Maryśka” poprowadził pod gęstym ogniem. Ale jak trzeba było, potrafił „rzucić mięsem” w kierunku Niemców. Wtedy zaciśnięte zęby zastępowały tak charakterystyczny dla „Maryśki” wesoły uśmiech. Oprócz kawałów, czasami bardzo pieprznych, ale opowiadanych jedynie wtedy, kiedy nie było w pobliżu dziewcząt, zasłynął też grą na fortepianie. Wszędzie, gdzie tylko zakwaterował się pluton, „Maryśka” wyszukiwał jakiś instrument i grał. Grał wszystko: melodie sentymentalne i wesołe „kawałki”, ale najczęściej swoją nieśmiertelną „Jalousie”. We wspomnieniach podkomendnych i kolegów pozostał na zawsze jako odważny, idący do natarcia zawsze na czele i zawsze uśmiechnięty, tryskający humorem, oficer – kolega. Czasami tylko na kwaterze usiłował w tym „wojsku świętej Jadwigi”, jak miał w zwyczaju zwracać się niekiedy do swoich żołnierzy, wprowadzać życie garnizonowe – sprawdzanie broni, czystości obuwia, złożenia mundurów… Wtedy, jak mawiali chłopcy, „powiewał nad nimi duch dowódców Maryśki z zambrowskiej podchorążówki”. 22 sierpnia, biegnąc przez podwórze dostał się pod ogień moździerzy. Był tak poharatany, że sanitariuszki nie wiedziały, jak go bandażować. Miał w ciele kilkadziesiąt drobnych odłamków. Kiedy niesiono go na noszach do szpitala, chyba pierwszy raz jego żołnierze zobaczyli na twarzy swojego dowódcy zamiast uśmiechu, łzy. Powiedział: „Czołem chłopcy! Trzymajcie się dobrze i czekajcie na mnie. Pewnie niedługo wrócę do was…”  pewnie w to nie wierzył.
Pluton objął po nim „Mały Jędrek” – Andrzej Makólski, który poległ już tego samego dnia. „Maryśka” zmarł z ran w szpitalu św. Stanisława 10 października 1944 roku. Miał 24 lata. Spoczywa w kwaterze „Zośki” na warszawskich Wojskowych Powązkach.

Fragment reportażu Jerzego Smurzyńskiego pt. „Było ich czterech”