Wilhelmi Zdzisław

Zdzisław Wilhelmi (1921-2013), prof. dr hab., uczestnik ruchu oporu w lkatach okjupacji, wybitny polski fizyk jądrowy.

Nie jest łatwo wspominać Tatę, szczególnie że był taki wyjątkowy pod każdym względem. Dla mnie był zawsze wzorem, wielkim pasjonatem. Byłam przecież tylko szkrabem, który się plątał pod nogami Taty i ciągle w czymś ważnym przeszkadzał, ale klapsa nigdy nie dostałam. Jako nastolatka już trochę więcej rozumiałam i jeszcze bardziej zachwycałam się Jego wiedzą o wszystkim (!). Mogliśmy godzinami dyskutować o literaturze lub muzyce (ja jestem zawodowym muzykiem).                                                                                                                               Tata, urodzony 20 września 1921, pochodził z rodziny o silnych patriotycznych tradycjach. Mama – Julia z Mościckich – była córką Ludwika Paschalisa i wnuczką Kazimierza (obaj uczestnicy Powstania Styczniowego), rodzona siostra Bolesława Mościckiego, pułkownika i dowódcy I Pułku Ułanów Polskich, bohatera spod Stanisławowa i Krechowiec. Poległ z rąk bolszewików. Został pochowany w Mińsku Litewskim, a w 1921 r. odbył się powtórny pogrzeb z honorami (w Warszawie w kościele Świętego Krzyża) z udziałem Naczelnika Marszałka Józefa Piłsudskiego. Krzyż „Virtuti  Militari” został wówczas przyznany mu pośmiertnie. Kolejnym niezwykle zasłużonym Wujem był Rotmistrz Ludwik Mościcki (przyrodni brat Julii), też odznaczony Krzyżem  „Virtuti Militari”. Jego pamiętam – bardzo dystyngowany starszy pan, niezwykle uprzejmy i z tym swoistym ułańskim błyskiem w oku. Mama Taty – Julia –  była istotą uroczą. Zawsze z lekkim uśmiechem i jedwabną chusteczką  na małym paluszku, ze swoim monogramem. Urodziła troje dzieci: Wandę, Stasię i Zdzisława. Tata był więc w pewien sposób „beniaminkiem” swojej mamy, a że był wyjątkowo zdolny, wręcz utalentowany, to oczywiście był też ulubieńcem całej rodziny. Jego ojciec – Mieczysław – był człowiekiem (w moich oczach) bardzo poważnym. Przed wojną obejmował przez 9 lat stanowisko starosty Miasta Łomży. Pamiętam go jako człowieka małomównego, zasadniczego, skrupulatnego, więc jako dziecko chyba się go trochę bałam.                                                                           Tata, wychowywany w domu, gdzie bywali oficerowie i ugrupowania militarne, nasiąkał atmosferą patriotyczną. Nic więc dziwnego, że wraz z wybuchem II wojny światowej wstąpił do partyzantki, niwecząc tym samym swoje dalekosiężne plany naukowe, wiedział już bowiem wówczas, że fizyka jest jego przeznaczeniem.                                                                                                                             Z tym fizycznym  „przeznaczeniem” to było trochę nie tak. Wiem od samego taty. Właściwie był zauroczony literaturą. Podobno czytał świetnie i nieźle pisał już w wieku lat 5. Wybiegał więc zainteresowaniami poza program tzw. przerabiany w danej klasie i tak już zostało do matury. Tata pisywał wówczas wiersze i opowiadania, był w gimnazjum redaktorem naczelnym szkolnej gazetki, a jedno z jego  opowiadań ukazało się drukiem. Wszystko przez tę beczkę! Na podwórku domu, gdzie mieszkała rodzina Wilhelmich, stała duża, stara beczka na deszczówkę. Kiedy się wspięło na palce, można było zajrzeć do jej mrocznego wnętrza. Na jej powierzchni rozpościerała się warstewka oliwy grająca barwami tęczy, a puknięcie palcem wprowadzało niepokój do tego obrazu, barwy się mieszały, łagodnie rozpływały, aby po chwili powrócić do poprzedniego obrazu. To ta beczka tak zafascynowała tatę, że z literata jednakże postanowił zmierzyć się z nauką i przez całe swoje życie szukać odpowiedzi na jedno pytanie: „Dlaczego?”                                                                                                                                                 Czy znalazł odpowiedź na to pytanie? Tego nie wiem. Wiem, że szukał, badał, tworzył i był jednym z tych nigdy niedoścignionych naukowców. Tata bardzo starał się stworzyć nam taki bezpieczny rodzinny dom i ląd. Wszystkie 3 posiłki miały swoją ustaloną porę. Najgorzej wychodziło z obiadami o 15., bo tata wracając często na piechotę z ul. Hożej na Górnośląską, czasami zahaczał o księgarnie, no i tam potrafił zagubić się do cna. Literatura do końca pozostała Taty wielką miłością. Podczas mojej ostatniej wizyty żegnałam się z Tatą, mówiąc, że zaraz wrócę, bo lecę tylko do księgarni…  A na to Tata: – Och, na księgarnię to trzeba mieć czas! Wakacje wspominam wspaniale. Były zawsze niewyszukane, nigdy ekskluzywne. Namiot, ognisko (tak się nauczyłam, jak zapalić ognisko jedną zapałką), później były wynajmowane na cale lato leśniczówki, zawsze gdzieś nad jeziorem. Nad jednym z takich jezior otrzymałam pierwszą lekcję pływania, byłam wtedy maluch chyba 4- albo 5- letni, z łódki zostałam wrzucona na głęboką (dla mnie) wodę. Tata stał obok i oczywiście podtrzymywał mnie, ale też  nauczył – co pozostało dla mnie do dziś – jak należy radzić sobie w trudnych sytuacjach. Nigdy nie szarpać się bezradnie, wziąć głęboki oddech, ocenić sytuację i starać się wynurzyć.                                                                                                                               Wiele pasji Taty dzieliłam, chyba najgorzej szło mi z wędkowaniem, bo Tata, czekając kiedy rybka weźmie, prawdopodobnie komponował nowe wiersze, a ja nudziłam się niemiłosiernie. Wielkim zwrotem w naszym życiu była przeprowadzka do Wiednia. Tata w 1970 r. otrzymał nominację na dyrektora Departamentu Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Zawiesił tym samym na 3 lata swoją wykreowaną przez siebie katedrę Fizyki Jądra Atomowego przy Uniwersytecie Warszawskim, powołując na swojego zastępcę dr. Piotra Decowskiego.  Tata był pasjonatem. Nie było dziedziny, którą mógł się zająć obojętnie. Chyba w 1972 r. postanowił stworzyć coś zupełnie nowego. Była to tzw. Szkoła Letnia Fizyków Pod Żaglami. Przyjeżdżali pierwszorzędni naukowcy ze wszystkich kontynentów. „Szkoła”, czyli kilkutygodniowe sympozja, odczyty, referaty i dyskusje, odbywały się w wynajętym pensjonacie w Mikołajkach nad jeziorem Śniardwy. Musiało być nad jeziorem, bo tata był zapalonym żeglarzem i tą swoją pasją potrafił zarazić swoich gości. Były więc oprócz fizycznych konferencji także organizowane regaty, ogniska, koncerty z udziałem znakomitych polskich kameralistów, a na zakończenie bal przebierańców. Tata prowadził tę „Szkołę” przez 20 lat i nawet do dziś jest ona mile, przez jej ówczesnych uczestników, wspominana. Zdzisław był doskonale zorganizowany, potrafił znaleźć czas na naukę, rodzinę, spotkania towarzyskie – świetnie opowiadał kawały – Do dziś nie rozumiem, jak potrafił zorganizować budowę pierwszego w Polsce akceleratora „Ewa”, a później drugiego („Lech”), robić na nich te swoje eksperymenty, nie spać po nocach i wciąż  szukać odpowiedzi na tysiące niekończących się pytań. Tata był człowiekiem wyjątkowym. Ja – humanistka i skrzypaczka z zawodu, Tata – Fizyk, ach były spory, ale one zawsze były twórcze. Uwielbiałam te nasze rozmowy o literaturze i o muzyce. Mama była zawsze nadzwyczajna. Przysłuchiwała się naszym dyskusjom, malując swoje śliczne obrazy, głównie kwiaty i pejzaże, patrzyła i obserwowała te nasze strasznie poważne rozważania, a potem –widząc, że zaczynamy nabierać niebezpiecznej pasji –  mówiła: – No już dość, czas na kolację. Tata nie był typowym Tatą.Nie bujał na kolankach, nie opowiadał bajek i chyba nawet nie chodził na moje pierwsze skrzypcowe występy. Był jednak w moim życiu niezwykle ważnym człowiekiem, osobowością, przed którą inni drżeli, a ja mogłam mu zarzucić rączki na szyję.

Dorota Wilhelmi                                                                                                                                                                                         Prof. Zdzisław Wilhelmi spoczął na warszawskich Powązkach 22 stycznia 2014 r.