Żochowski Kazimierz

Kazimierz Żochowski, znany felczer był łomżyniakiem „z dziada pradziada”. Ojciec jego, również felczer, pracował w szpitalu Św. Ducha w Łomży. To była taka felczerska rodzina, bo felczerem był także mąż najstarszej siostry dziadka, Romuald Chrzanowski, też łomżyniak. Szkołę felczerską ukończył dziadek w Warszawie i tam poznał i poślubił Sabinę Jaźwińską. Po ukończeniu szkoły przez pewien czas pracował w szpitalu na Bródnie, a następnie wraz z rodziną (mieli dziadkowie troje dzieci: dwie córki i syna) przeniósł się do ukochanej Łomży. Kiedy wybuchła I wojna światowa, dziadkowie,  podobnie jak wiele polskich rodzin, wyjechali do Rosji, gdzie przebywali do 1918 roku. Po powrocie do Łomży dziadek zaczął pracować w szpitalu i Kasie Chorych. Oprócz tego prowadził praktykę prywatną. Cieszył się w Łomży i okolicach opinią doskonałego fachowca, toteż miał wielu pacjentów. Jako absolwent szkoły felczerskiej posiadał liczne umiejętności z zakresu medycyny, ponieważ szkoły kształciły bardzo wszechstronnie. Dlatego dziadek leczył zarówno dzieci,  jak i dorosłych, nastawiał złamane kończyny, zszywał rany, usuwał zęby, a zdarzały się takie wyjątkowe sytuacje, że musiał przyjąć poród. Dziadek był pedantem – zawsze elegancki, zadbany, pachnący dobrą  wodą kolońską. Codziennie, albo i dwa razy dziennie – świeża koszula, do połysku wyczyszczone buty. Lubił ład i porządek w mieszkaniu. Codziennie raniutko, od początku czerwca do października, bez względu na pogodę, biegł nad Narew, aby popływać. I właśnie chyba dzięki temu nigdy się nie przeziębił. Był człowiekiem towarzyskim i pogodnym,  toteż miał wielu przyjaciół. M.in. był bardzo zaprzyjaźniony z księdzem biskupem  Stanisławem Kostką-Łukomskim, a po jego tragicznej śmierci z Jego następcą –  biskupem  Czesławem Falkowskim. Pamiętam, jak często w niedzielę wieczorem szedł  do pałacu biskupiego, gdzie czasami w gronie bliskich znajomych grywano w preferansa.  Była to „sportowa gra w karty starszych panów”, odmiana wcześniejszego winta, którą stopniowo wypierał modniejszy  brydż… Dziadek kochał swój zawód, leczył przede wszystkim z zamiłowania, a praca lekarza w owych czasach (zarówno w okresie międzywojennym, jak i przez dłuższy okres po wojnie) nie była lekka. Nie miał samochodu (własny samochód był wówczas rzadkością), toteż kiedy po południu szedł na wizyty domowe, przemierzał niekiedy kilkanaście kilometrów, wędrując z jednego końca miasta na drugi. Często był wzywany do chorego do którejś z okolicznych wsi, czasami dość odległej. Wtedy przyjeżdżano po dziadka furmanką, a jeśli to była zima – saniami. Najgorzej było właśnie zimą, kiedy był mróz i śnieg. Wkładał wtedy ciepłe palto podszyte futrem, a na to tzw. „burkę”. Było to długie, obszerne okrycie z grubego materiału, w formie peleryny z kapturem. Do tego cieple buty, rękawice, no i dodatkowo do przykrycia koce lub derki, które były zawsze na saniach. Zdarzało się, że wzywano dziadka do jakiegoś nagłego wypadku w nocy. Wstawał i mrucząc pod nosem: „że też wyspać się człowiekowi nie dadzą” ubierał się i szedł. Najgorsze takie nocne wizyty były w czasie okupacji niemieckiej. Dziadek miał wprawdzie nocną przepustkę, nie mniej jednak, było to niebezpieczne. W czasie okupacji sowieckiej i niemieckiej pracował w szpitalu i prowadził praktykę prywatną. Często wracając z wizyt domowych przynosił gazetki (prasę podziemną), a wieczorami chodził do znajomych słuchać radia,  co było zabronione pod karą śmierci. Babcia i moja mama umierały wprost z niepokoju, ale dziadek mówił, że tylko to podtrzymuje go na duchu. Nie mógł doczekać się wolnej Polski. Wreszcie się doczekał, ale nie takiej, o jakiej marzył: „Tyle lat męki, tyle krwi przelanej, a w rezultacie mamy „bolszewię”” –  mawiał. Przez całą wojnę, od 1939 roku moi rodzice, brat i ja mieszkaliśmy razem z dziadkami. Właściwie wszystko zawdzięczaliśmy dziadkowi, który utrzymywał całą rodzinę, bo ojciec zarabiał zaledwie „na papierosy” – jak to się mówiło. Wspaniała była ta nasza rodzina – zgodna i kochająca się, co ogromnie pomagało żyć w tych okropnych czasach. Tak bardzo lubiłam wspólne kolacje, kiedy to wszyscy zasiadaliśmy przy stole, a dziadek opowiadał różne historie. Pewnego dnia dziadek wrócił ze szpitala później niż  zwykle, bardzo zdenerwowany. Dopiero na drugi dzień przy kolacji opowiedział, co się  wydarzyło. Otóż Niemcy przywieźli do szpitala rannego partyzanta. Był to młody, bardzo wysoki, potężnej budowy mężczyzna. Kazali położyć go w izolatce, a przy drzwiach dzień i noc siedział Niemiec z karabinem. Dzięki staraniom lekarzy, którzy oczywiście zapewniali Niemców, że stan zdrowia rannego jest ciągle poważny, partyzant wracał do zdrowia. Po kilkunastu dniach mężczyzna nagle zerwał się z łóżka, silnym ciosem ogłuszył niczego nie spodziewającego się Niemca, wyskoczył  przez okno i tyle go widzieli. Niemcy cały personel szpitala trzymali przez kilka godzin pod ścianą, ale wreszcie zwolnili. Partyzant przepadł,  jak kamfora. Utrzymywał też dziadek bliskie kontakty  towarzyskie, ale głównie zawodowe z łomżyńskimi lekarzami, którzy czasami zapraszali go na konsylia lub do pomocy przy trudniejszych zabiegach. Po wojnie, w 1950 roku dr  Wejroch namówił dziadka, aby skorzystał z możliwości zdobycia stopnia lekarza. Uzyskał go po zaliczeniu egzaminów, na które jeździł do Warszawy na Uniwersytet na Wydział Medyczny. Pamiętam, jaki był szczęśliwy, gdy zmieniał na drzwiach tabliczkę „Kazimierz Żochowski starszy felczer” na tabliczkę „lekarz medycyny”. Niestety, cieszył się tym tylko trzy lata, gdyż z uwagi na pogarszający się stan zdrowia musiał przejść na emeryturę. W 1954 roku dziadkowie przenieśli się do Piastowa, do moich rodziców, którzy wyjechali tam już w 1946 roku (ja zostałam w Łomży aż do matury w 1949 roku). Ponieważ nie było wówczas „środków masowego przekazu” i różne wiadomości nie rozchodziły się w owym czasie tak szybko jak dzisiaj, potrzebujący pomocy (zwłaszcza bezpłatnej) jeszcze długo pukali do zamkniętych już na zawsze drzwi „Doktora Żochowskiego”… Po przejściu na emeryturę i wyjeździe z Łomży, dziadek stracił tak charakterystyczną dla niego energię… Stracił cel swojego pracowitego życia – niesienie pomocy potrzebującym… Siedział  smutny w swoim pokoju,  przeglądał i układał swoje niepotrzebne już narzędzia lekarskie i  czasami, wspominając swoich pacjentów, myśląc, że nikt go nie słyszy,  dawał  im półgłosem swoje rady… Trzeba było bardzo uważać, bo kiedy opanowywała dziadka  tęsknota za ukochanym, rodzinnym  miastem, potrafił wyjść na szosę  i „polować”  na „okazję do Łomży”… Zmarł w 1956 roku, w wieku 83 lat. Był w Łomży na starym cmentarzu przy głównej alei  (bo teraz  pewno go już nie ma) grób rodziny Żochowskich, gdzie pochowani byli rodzice i rodzina dziadka (16 osób). Niestety, tak się złożyło, że nie dane mu było spocząć w swoim rodzinnym ukochanym mieście, w Łomży. Został pochowany w Warszawie na Bródnie.

Iwona Krzepkowska-Bułat