Bańkowski Piotr

Piotr Bańkowski (1885-1976) – historyk literatury, archiwista, urodzony w Wysokim Mazowieckim w rodzinie rzemieślniczej o korzeniach drobnoszlacheckich. Uczył się w Łomżyńskim Gimnazjum Męskim w latach 1898-1905, wydalony ze szkoły w klasie maturalnej za udział w strajku szkolnym w 1905 roku. Matura i studia polonistyczne w Krakowie, stypendium na studia w Paryżu. Doktorat z literatury na Uniwersytecie Jagiellońskim. Praca w Archiwum Państwowym w Lublinie i wykłady na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (1918-1921). Od roku 1921 w Warszawie: wykłady w Seminarium Nauczycielskim, praca w Archiwum Głównych Akt Dawnych, kustosz działu rękopisów w Bibliotece Narodowej. Jeden z twórców Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej.

 

Źródło: Sędziak Henryka, Nazwiska mieszkańców ziemi łomżyńskiej zasłużonych dla miasta i regiony w I poł. XX wieku (III) [w:] Polszczyzna Mazowsza i Podlasia. Językowa przeszłość i współczesność Mazowsza i Podlasia, pod red. Henryki Sędziak i Doroty Czyż, Łomża, Towarzystwo Kultury Języka Zarząd Główny w Warszawie Oddział w Łomży, 2015, t. XIX, s. 131-157

 

AUTOBIOGRAFIA. Urodziłem się dnia 12 września 1885 roku w Wysokiem Mazowieckiem, w ówczesnej guberni łomżyńskiej. Gdy mi dochodziło lat 7, oddano mnie do miejscowej 4–letniej szkoły powszechnej, którą kierował i której jedynym nauczycielem był pan Balcewicz, pięknie grający na skrzypcach i jedyny chyba naówczas w powiecie posiadacz roweru. Przy dźwiękach jego skrzypek uczyliśmy się – zgodnie z programem – śpiewać chórem „Boże cara chrani”„Kol sławien nasz Gospod w Sijonie”. Spływało to jednak po nas bez wrażenia i śladu, jak woda deszczowa z dachu.

Z nieskończenie głębszym uczuciem i z większym przejęciem włączaliśmy się w niedzielę w kościele w hymn „Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny”. Pamiętam, jak dziś, donośny grzmot organów na chórze, któremu – zdawało się –  wtórowały, jako drugie,  mury kościoła. Miałem 4 starszych braci: pierwszy Stanisław został księdzem i zmarł w późnym wieku, odznaczony tytułem kanonika. Drugi, Bolesław „został na gospodarstwie”, trzeci, Kazimierz ukończył seminarium nauczycielskie w Sienicy. Czwarty – Wiktor otrzymał tytuł inżyniera mechanika na Politechnice Warszawskiej. Należał do pierwszych jej słuchaczy. Wszystkich nas wyprowadził w świat poczciwy ojciec, małomiasteczkowy gospodarz i rzemieślnik. Był dobrym fachowcem, znał go cały szereg okolicznych parafii, cieszył się opinią światłego, uczciwego i powszechnie szanowanego właściciela kuźni. Nad naszą edukacją czuwała „pytka” spleciona z 5 czy 6 rzemieni, wisząca wysoko przy drzwiach prowadzących do kuźni. Ojciec „pan Jan” prenumerował „Gazetę Świąteczną”, która była moja pierwszą lekturą, uzupełnianą starymi rocznikami czytelni niedzielnej, wypożyczanymi od krewnych z sąsiedniej wsi  Bryki. Śladem braci i mnie oddano „do szkół” do gimnazjum w Łomży, zdaje się że w roku 1897. To gimnazjum  to było naówczas największe moje marzenie. Zastałem tam jeszcze brata Wiktora, kończącego 8. klasę. Jaka tam panowała atmosfera, jacy tam byli koledzy – przepięknie i wzruszająco opisał  w swych wspomnieniach prof. Bohdan Winiarski,  dziś sędzia Trybunału Międzynarodowego w Hadze. Jakież to były cenne czasy, jacy cenni to byli ludzie! Antypody dzisiejszego życia szkolnego. W 8. klasie – w roku 1905 – przeżyłem strajk szkolny. Brałem w nim czynny udział. Należałem do Komitetu Strajkowego, składającego się z Witolda Suchodolskiego, Władysława Czyżewskiego i Wiktora Supińskiego. Dwaj ostatni dawno już w grobie, biednego Wiktora, adwokata z zawodu, w czasie II wojny światowej zgnoili Niemcy w Oświęcimiu, wywlókłszy go którejś nocy z łóżka, ciężko chorego na cukrzycę. Strajk przeprowadziliśmy sprawnie i skutecznie, mimo że w Komitecie dzieliły nas „przekonania polityczne”. Silniejsza od nas okazała się więź koleżeństwa i przyjaźni, która wśród wielu z nas łomżyniaków przetrwała długie lata. Ten strajk szkolny wciągnął mnie w politykę, do której nigdy nie miałem wielkiej ochoty.

Uważałem siebie za postępowego demokratę, ale żandarmi ówcześni w jednym z zachowanych do dziś w aktach raportów zakwalifikowali mnie jako członka partii socjaldemokratycznej. Ten socjaldemokrata w roku 1905 chodził po Wysokiem Mazowieckiem ostentacyjnie w kolorowej rogatywce z wielkim pawim piórem, niczem bohaterzy „Wesela” Wyspiańskiego. W końcu grudnia 1905 roku, w jakiś całkiem nieplanowany sposób wplątałem się w napad bojówki PPS na Kasę Skarbową w Wysokiem. W parę dni potem – ostrzeżony – musiałem uciekać i zatrzymałem się po paru miesiącach aż w Krakowie, gdzie w następnym roku złożyłem maturę wraz z kilkudziesięcioma strajkującymi, którzy w tym czasie również przedostali się do Galicji. W Krakowie, idąc w ślady paru przyjaciół, zapisałem się najpierw na medycynę, ale pierwsza wizyta w prosektorium od razu obrzydziła mi zawód lekarski i z ulgą przeniosłem się na wydział filozoficzny. Ściśle mówiąc – na literaturę i przedmioty historyczne. W tajniki literatury wprowadzali mnie najpierw prof. Tarnowski, Tretinck, Windakiewicz. Naprawdę jednak to wyszedłem ze szkoły Ignacego Chrzanowskiego, który w roku zdaje się 1908 objął katedrę po Tarnowskim. Chrzanowski dla nas polonistów był nie tylko profesorem, nie tylko wymarzonym pedagogiem, ale przyjacielem prawdziwym, niemal ojcem. Jemu zawdzięczam zamiłowanie do historii literatury, z jego szkoły wyniosłem prawdziwie naukową metodę badawczą. Pod jego kierunkiem napisałem pracę doktorską o Maurycym Mochnackim, którą ten przezacny profesor wydał drukiem w założonych przez niego „Pracach historyczno–literackich”. Pierwszą pozycją w tym wydawnictwie było studium mego kolegi, a dziś profesora na Uniwersytecie Jagiellońskim – St. Pigonia o Księgach Pielgrzymstwa Adama Mickiewicza. Po tej książce przyszła kolej na moją, o Mochnackim. Trzecie z kolei miejsce zajęła praca W. Borowego, późniejszego profesora Uniwersytetu Warszawskiego, o powieściach Ignacego Chodźki. Za Mochnackiego otrzymałem stypendium z kasy Mianowskiego na dalsze studia do Paryża. Zanim jednak udałem się w tę podróż zagraniczną (pod koniec roku 1913), wpadłem w ręce policji w Warszawie, która przez cały czas moich studiów w Krakowie poszukiwała mnie po całym Królestwie, jako uczestnika napadu na ową kasę w Wysokiem w 1905 roku. Przesiedziałem ze świeżo otrzymanym dyplomem doktorskim coś około dwóch miesięcy w różnych więzieniach i kozach warszawskich. Skończyło się jednak na łagodnym wyroku – udowodniono mi bowiem jedynie posługiwanie się cudzym, galicyjskim paszportem na nazwisko Zygmunta Luabertowic – znanego krakowskiego kolegi i poety. W Paryżu zaskoczyła mnie pierwsza wojna światowa, w toku dokształcania się w bibliotekach paryskich. Poznałem wtedy bliżej Zygmunta L. Zaleskiego – poetę, utalentowanego literata, subtelnego krytyka, znakomitego znawcę literatury francuskiej XIX  i XX stulecia. Pozostaję z nim do dziś w przyjacielskiej korespondencji. Przez Zaleskiego poznałem również bliżej malarza Tadeusza Makowskiego, zmarłego w roku zdaje się 1932. Pozostała mi po nim cenna pamiątka – około 30 listów jego do mnie z roku 1915. Pracowaliśmy z nim razem w Towarzystwie Artystów Polskich, gdzie Makowski w roku 1914/5 był prezesem, a ja sekretarzem. W połowie roku 1915 odcięty od kasy Mianowskiego i od rodziny, wyruszyłem do kraju i po długiej wędrówce po wodach i lądach dotarłem do Piotrogrodu i utknąłem tam na trzy z górą lata, do połowy 1918 roku. W Petersburgu znalazłem się w wielkim środowisku tamtejszej kolonii polskiej Królestwa Polskiego w stolicy Rosji. Przez cały czas pobytu nad Newą uczyłem w tamtejszych kilku średnich szkołach polskich i wykładałem historię literatury polskiej  na Wyższych Kursach Polskich (znaczy Uniwersytetach, zorganizowanych dzięki inicjatywie ks. Idziego Radziszewskiego – rektora Akademii Duchownej Rzymsko- Katolickiej). Była to piękna i pożyteczna placówka. Wykładały na niej takie znakomitości, jak profesor Tadeusz Zieliński, prof. Petrażycki, prof. Bełusomoduen de Courtnay, prof. Stanisław Ptaszycki, prof. Wasiucyński, prof. Talko–Hryncewicz, prof. Bohdan Winiarski. Ja należałem do najmłodszych. Wykładał tam też ks. Czesław Falkowski – ówczesny profesor seminarium duchownego, a dziś – biskup łomżyński. W tym samym czasie ja, B. Winiarski i Klemens Jędrzejewski założyliśmy miesięcznik „Myśl Narodowa”, dla której wzorem miała być „Biblioteka Warszawska”, wychodząca przed wojną w Warszawie. „Myśl Narodowa” wychodziła najnieregularniej w świecie, ale miała takich współpracowników jak prof. Zieliński, prof. Talko–Hryncewicz, prof. Dyboski, Ułaszyn, ks. Woycicki i późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego – Julian Krzyżanowski. Z Paryża nadsyłał korespondencje Stanisław Posner – wybitny publicysta PPS, późniejszy poseł na Sejm. Przed powołaniem do życia „Myśli Narodowej” współredagowałem z Remigiuszem Kwiatkowskim, poetą, tygodnik „Głos Polski”, wydawany przez adwokata petersburskiego Henryka Lewestama. Pisywałem wtedy sporo artykulików politycznych. Jeden z nich przedrukował ówczesny „Prawitielstwiennyj Wiestnik”. Za pobytu w Piotrogrodzie wstąpiłem na początku roku 1916 w związek małżeński z Janiną Szlachetkówną, pochodzącą z Ukrainy, koleżanką moją krakowską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z Petersburga z wielkimi trudnościami wydostaliśmy się w połowie roku 1918  i ruszyliśmy w drogę do kraju ze znaczną ekipą profesorów owych Wyższych Kursów. Jechaliśmy do Lublina jako zawiązek przyszłego tamtejszego Uniwersytetu Katolickiego. Wykładałem na nim jako zastępca profesora przez kilka lat, do roku zdaje się 1925 – podobnie jak na Kursach Petersburskich – historię literatury polskiej. Jednocześnie w Lublinie rozpocząłem zawód archiwisty w tamtejszym archiwum państwowym, którego pierwszym polskim dyrektorem był profesor Stanisław Ptaszycki. W wymienionym wyżej roku przeniosłem się z żoną do Warszawy, dojeżdżając od czasu do czasu do Lublina na wykłady. W Warszawie prowadziłem wykłady w Instytucie Nauczycielskim, aż do chwili jego likwidacji w roku 1927. Praca pedagogiczna pochłaniała mnie wtedy całkowicie, tym bardziej że przez rok jeden byłem dyrektorem gimnazjum przy ulicy Miodowej. W 1927 roku zaproponowano mi wyjazd do Rosji w charakterze eksperta biblioteczno–archiwalnego w Delegacji Polskiej w Mieszanej Polsko–Sowieckiej Komisji Rewindykacyjnej. Pobyt miał trwać pół roku, a przeciągnął się na ponad lat osiem. Wyjechałem jako ekspert, a wróciłem jako zastępca prezesa Kuntzego i Witolda Suchodolskiego, kierując w czasie ich nieobecności w Petersburgu pracami Delegacji. Były to ciężkie obowiązki, bardzo trudne, bardzo odpowiedzialne, ale jednocześnie – jakże pasjonujące, ciekawe i kształcące! Delegacja nasza miała partnerów ze strony rosyjskiej nie byle jakich: profesor Płatonow, prof. Lichaczow, adwokat Pergament, eksperci – Uszakow i Bachtjen – to ci za mojej kadencji. Pierwsi trzej byli fachowcami o światowej sławie.  W roku 1935 wróciłem do Warszawy po zlikwidowaniu prac w Delegacji. Dano mi stanowisko kustosza działu rękopisów w Bibliotece Narodowej. Był to wymarzony warsztat pracy naukowej, w takim środowisku jak dyrektor Stefan Demby, Kazimierz Piekarski, A. Gryczora, Tadeusz Mikulski, Adam Lewak, Helena.

Na stanowisku kustosza Biblioteki zaskoczyła mnie II wojna światowa. W listopadzie, czy nawet w październiku zamknięto wszystkie biblioteki warszawskie, a gdy Narodową otwarto w roku 1940, już mnie tam Niemcy nie przyjęli. Znalazłem się na liście proskrybowanych wraz z 7  innymi pracownikami Biblioteki, na czele z jej dyrektorem Stefanem Wierczyńskim. Dopiero po kilku miesiącach dostałem pracę w Archiwum Skarbowym na Podwalu, gdzie przez parę lat porządkowałem i inwentaryzowałem wielkie zbiory archiwalne Potockich z Jabłonny, które przewieziono do Warszawy w charakterze depozytu. W tych zbiorach odnalazłem ocalałe znaczne i bardzo cenne archiwum Królewskiej Kamery ekonomicznej z XVIII stulecia, o której istnieniu nie wiedziała właściwie nic dotychczasowa nauka historyczna. Z Jabłonny wydobyłem też jeszcze cenniejsze Archiwum Dyplomatyczne Stanisława Augusta. Z tego ostatniego wyrosło po wojnie moje studium o tym Archiwum. Powstanie Warszawskie, całe potworne jego piekło przeżyliśmy z żoną na Żoliborzu, na forcie Sokolnickiego. Tam z ramienia władz powstańczych miałem opiekę nad ukrytymi w kazamatach fortu archiwaliami. Dnia 30 września 1944 roku popędzili nas Niemcy do Pruszkowa, potem do Jędrzejowa, a w końcu do Kielc. W Kielcach znalazłem pracę w tamtejszym Archiwum Państwowym na tajnej filii uniwersytetu poznańskiego, jako wykładowca historii literatury polskiej. Powrót do Warszawy nastąpił pod koniec roku 1945 do zrujnowanego mieszkania i zdewastowanej biblioteki, liczącej przed powstaniem około 5000 tomów. W Warszawie natrafiłem na organizujące się już na nowo polskie życie archiwalne, zostałem zaangażowany do ówczesnego Wydziału Archiwów Państwowych, który z czasem przekształcił się w dzisiejszą Naczelną Dyrekcję Archiwów. Jednocześnie pracowałem w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Ciężkie przejścia wojenne zabrały mi żonę, która zmarła w czerwcu 1946 roku. Przez szereg lat, mimo długotrwałej choroby, prowadziła ona rozległą pracę społeczną, była radcą Białostockiej Izby Rolniczej, redaktorką „Przodownicy” – organu Kół Gospodyń Wiejskich i wiceprzewodniczącą tej rozległej organizacji. W Naczelnej Dyrekcji Archiwów zajmowałem stanowisko kierownika Działu Naukowo–Wydawniczego, a od roku 1948 dodatkowo byłem  redaktorem „Archeionu” – organu naukowego Dyrekcji. Praca w tym dziale należała do najprzyjemniejszych zajęć w moim życiu. Z początkiem roku 1963 zostałem przeniesiony na emeryturę, przekroczywszy znacznie prekluzyjny wiek urzędniczy – lat 70. Pozostaję jednak nadal redaktorem „Archeionu”, a kontakt mój z Naczelną Dyrekcją, z archiwami i z archiwistami, jest nadal bliski, przyjazny, z niektórymi z pracowników nadal nawet przyjacielski i serdeczny. Długoletnią pracę zawodową przeplatałem, a raczej uzupełniałem pracą naukową w zakresie historii literatury, historii politycznej, bibliotekarstwa i archiwistyki. Zacząłem tę pracę jako historyk literatury, a kończę – jako historyk archiwoznawstwa. Wydaje mi się, że najintensywniej zacząłem pracować naukowo po przekroczeniu 60 lat życia, po drugiej wojnie światowej. W moim długoletnim zawodzie urzędniczym było mi ciężko, bardzo ciężko z awansami. Czekałem na nie nieraz długie lata. Inni z mego otoczenia przeskakiwali znacznie szybciej  ze stopnia na stopień. Natomiast mam szereg odznaczeń! Na krótko przed przejściem na rentę otrzymałem Krzyż Komandorski, w roku 1962 nadano mi tytuł profesora nadzwyczajnego.

Piotr Bańkowski